Andrzej Juliusz Sarwa – Osobliwa wieczerza

W apartamentach de Saint-Germaina czekał na pana Białeckiego suto zastawiony stół i całkiem odmieniony gospodarz, który egzotyczny strój, w jakim przybył do Marsylii zamienił na aktualnie modne w Europie ubranie.

Jacques-Pierre ujrzał oto przed sobą dystyngowanego mężczyznę, który był przyodziany w czarny skromny, lecz wytworny szustokor czy może już bardziej był to habit à la française[1], z wywiniętymi białymi mankietami, takimiż obramieniami jego brzegów i białym muślinowym fularem wystającym sponad stójki pod szyją i luźno opadającym na piersi[2]. Jedyny, ale za to niebagatelny, luksus stanowiły wysadzane wyjątkowej czystości i piękności brylantami zegarek, spinki, tabakierka – wszystkie z białego złota, czy też raczej elektrum, a i jeszcze i z tego samego metalu wyrobione sprzączki u pantofli uszytych z delikatnej giemzy[3], w odcieniu lśniącego i polerowanego smoliścieczarnego hebanu. Bladobursztynowej barwy nicią, również z białego złota usnutą, miał przyozdobiony kunsztownym haftem przód szustokoru, jak również kamizelę, którą nosił pod nim.

Obcisłe jedwabne spodnie sięgały ledwie do kolan, a zgrabne i wspaniale umięśnione łydki okrywały również jedwabne białe pończochy.

Jacques-Pierre na widok tak przeobrażonego hrabiego nie potrafił ukryć zdumienia.

– I cóż, młody człowieku? Zadziwiłem cię?

– Trudno zaprzeczyć, panie hrabio.

– Patrz na mnie i zapamiętaj sobie, iż zdolność mimetyzmu to jedna z najcenniejszych zdolności, jakie człowiek winien w sobie rozwijać.

– I czemuż to?

– Dla bezpieczeństwa? Dla zapewnienia sobie pozycji społecznej? Między innymi… oczywiście… między innymi…

Saint-Germain nieco pokrętnie odpowiedział na zadane pytanie.

Białecki zajął wskazane mu miejsce.

Ten sam Gurkha, który w porcie ubrany był w tradycyjny wschodni strój swego narodu, teraz nosił ubiór węgierskiego hajduka, chociaż nóż kukri i para pistoletów dyskretnie wyglądały spod kurty.

Stał on niczym posąg wyrzeźbiony w ciemnym twardym drewnie prawie bez ruchu, najwyraźniej strzegąc drzwi, a tym samym bezpieczeństwa gospodarza.

Ponieważ poza owym Gurkhą w komnacie nie było żadnej innej służby Jacques-Pierre musiał sobie radzić sam.

Na suto zastawionym stole, można było ujrzeć potrawy, które wzbudzały apetyt już samym swoim wyglądem, ale przecie jeszcze wydzielały z siebie niezwykle smakowite aromaty.

Pan Białecki, chociaż z trudem to przecie powstrzymał głośne przełknięcie śliny. Nie wiedział, kiedy zacznie wieczerzę, albowiem poza jednym tylko nakryciem stojącym przed nim, żadnego innego nie było.

Hrabia przywitał go jakoś dziwnie poważny i zamyślony, a po przywitaniu milcząc zapatrzył się w kielich kryształowy rżnięty i złocony, a przyozdobiony grawerunkiem świętej sowy bogini Ateny[4] i po wręby napełniony krystaliczną źródlaną wodą, który obracał w palcach, od czasu do czasu upijając z niego niewielki łyk.

Po jakimś czasie głęboko westchnąwszy poprosił gościa by ów sam się obsłużył i zaczął wieczerzać.

– Wybacz, młodzieńcze, ale ja rzadko i niewiele jadam… dlatego nie będę ci towarzyszył… wybacz, iż musisz sam sobie usłużyć, ale nie ma tu jeszcze nikogo prócz tego jednego jedynego Gurkha… on jednak nie jest – co przecie widzisz – lokajem… rozumiem, że te niedogodności mogą sprawić ci przykrość, lecz… – tu rozłożył ręce w geście bezradności.

Jacques-Pierre ze zrozumieniem skinął głową.

– To żadna trudność, a tym bardziej przykrość, panie hrabio. Z łatwością sobie poradzę z tymi smakowitościami – uśmiechnął się z lekkim zażenowaniem, po czym jął nakładać sobie na talerz co mu tam najpyszniejszym się zdało.

Zaczął zatem od ryby. Był to filet z soli à la Pompadour doprawiony sosem na bazie nawarskiej oliwy – z czosnkiem, czerwonym pieprzem z Espelette, pieprzem czarnym, kaparami, orzechami pinii i świeżymi listkami bazylii. Ryba wprost rozpływała się w ustach, a sos był boski, więc młodzieniec oddał się bez reszty delektowaniem się ich smakiem.

A potem rozejrzał się zastanawiając się czego by jeszcze skosztować. Zachęcany przez gospodarza nie zachowywał wstrzemięźliwości. Tym bardziej że i wina były wyborne. Szczególnie posmakowało mu czerwone słodkie wino cypryjskie Commandaria Saint Barnabas.[5]

Przez cały ten czas de Saint-Germain zachowywał milczenie. Dopiero kiedy młodzieniec skończył, podniósł na niego wzrok i zapytał:

– Czy dobrze, chłopcze, znasz dzieje swego rodu?

– Cóż… jakby to rzecz, monsieur le comte… właściwie to prawie wcale ich nie znam. Wiem, że mój ojciec wiódł swój ród z Polski, matka była Francuską, ale jednocześnie mamy także prawo do iberyjskiego tytułu hrabiowskiego. Lecz jak i dlaczego? Nigdym się nad tym nie zastanawiał, ani też o to nie pytał. Zatem nie wiem.

– A powinieneś.

– I czemuż to?

– Wyruszyłeś w świat. Spotkasz się zarówno z życzliwością, jak i wrogością…

– Z wrogością? Przecie nikomum nic nie jest winien!

– I cóż z tego? Większość nienawidzi innych ot tak, bez powodu. Ludzie z natury są zawistni, zazdrośni i podli.

– Nie pojmuję.

– Przyjdzie czas, że pojmiesz. Dobrze byłoby, abyś wiedział kim jesteś, byś znał zarówno swoją wartość, swoje zalety, jak i wady, które ci wraz z krwią przekazano… I niebezpieczeństwa, które ci z tego powodu mogą grozić…

– Lecz teraz, po śmierci rodziców, nie będę miał już możliwości, iżby wszystko owo poznać.

– Niekoniecznie.

Hrabia de Saint-Germain skinął na Gurkha i wskazał mu wzrokiem drzwi. Mężczyzna wyszedł, by po kilku chwilach powrócić, niosąc w ręku niedużą prostą torbę jasnopłowej barwy uplecioną z wysuszonych liści palmowych, z którą zbliżył się do Białeckiego i podał mu ją.

– Cóż to takiego? – zapytał zaskoczony młodzieniec.

– Zajrzysz i dowiesz się. Ale nie tutaj! – hrabia powstrzymał go gestem dłoni, po czym powstał od stołu tym samym dając znak, że wieczerza dobiegła końca.

Nepalczyk, skłoniwszy się przed Jacques’em poprowadził go ku wyjściu.

Ten ostatni był tak bardzo zaskoczony tym wszystkim, czego tu doświadczył i co usłyszał na odchodne, że nie wiedział ani co rzec, ani jak zareagować. Więc skłonił się tylko i wyszedł w milczeniu.

– Gdy zapoznasz się z tym coś tu dostał znów poślę po ciebie Gurkhę – powiedział hrabia.

 

Torba z liści palmowych

Mimo, że było już późno, pan Białecki po powrocie do swoich pokoi zbyt był podekscytowany i poruszony, żeby zaraz nie zajrzeć do tajemniczej torby, odkładając poznanie jej zawartości do dnia następnego.

Otwarł ją zatem i zerknąwszy do wnętrza zauważył jedynie dość opasły sekstern formatu quarto[6], oprawny w półskórek, ale jakiś taki sporo węższy niż typowa czwórka.

Wydobył go na wierzch, zajrzał do środka i już na oko ocenił, że to papier z minionego stulecia, bardzo dobrej jakości, gęsto zapisany czyjąś wprawną ręką zbrązowiałym już nieco inkaustem. Charakter pisma bez wątpienia był męski. Młody hrabia nie przypominał sobie, by kiedykolwiek widział tak starannie kreślone litery – pismo to jednak było dla niego obce. Przyjrzał się jednej z kart pod światło i rozpoznał znak wodny starej francuskiej papierni z Catinaud.

Na czym, jak na czym, ale na papierach, księgach i starych dokumentach młody hrabia znał się nadzwyczajnie. Odziedziczył tę wiedzę i pasję po ojcu, który, chociaż nie dbał bynajmniej o doprowadzenie zamku, czy może raczej tego, co z niego zostało, czyli jednej jedynej niezawalonej wieży, do jakiegoś w miarę przyzwoitego stanu, zaopatrzył go jednak w imponującą bibliotekę.

Jął kartkować dokument i o dziwo, chociaż na francuskim papierze, to stronice seksternu były zapisane po polsku. Już miał odłożyć sekstern na bok, żeby ewentualnie przejrzeć go później, kiedy z gąszcza zdań i słów, przypadkiem rzuciło mu się jedno z nich w oczy – jego własne nazwisko: Białecki.

Przerzucił kilka następnych stronic i stwierdził, iż jest to coś na kształt diariusza rodzinnego.

Przypadek?

Jacques-Pierre odłożył tedy pustą teraz już torbę na podłogę, rozłożył opasły sekstern przed sobą i zagłębił się lekturze. Nie szło mu to sporo, dopóki dostatecznie nie „rozczytał” się w charakterze nieznanego mu wcześniej pisma, mimo iż było bardzo staranne. Ale ze strony na stronę, z kartki na kartkę czytanie stawało się coraz łatwiejsze, aż w końcu dość szybko przebiegał tekst oczami.

A to, czego się dowiedział już z pierwszych akapitów, wyraźnie wskazywało, że może chodzić o jego własną familię. Bo i herb był ten sam, i w Sandomierskiem owi Białeccy, jak i inni jego przodkowie żyli.

Któryś z jego antenatów, może niekoniecznie taki w prostej linii, bo tego nie mógł, przynajmniej na razie, ustalić, podjął się opisać dzieje rodu. I widać było, że zrobił to rzetelnie i dość interesująco. No bo jeśli nie któryś z Białeckich, to kto? No bo jeśli nie któryś z Białeckich, to po co? W jakim celu?

Czytając, młody hrabia uświadomił sobie jedno, że raczej nie z żadnych starszych zapisek wysnuwa się ta opowieść, ale bardziej z tradycji i przekazów ustnych. Co jednak dziwne, wyglądało na to, iż relacja jest zwarta, że nie jest to zlepek zasłyszanych anegdot bez związku, ale rzetelnie opisana historia rodziny. Tak jakby ją rzeczywiście w jednakiej formie przez wieki wiernie przekazywano z ust do ust. Chociaż… raczej wyglądało to na zapis jednej osoby, która większości z opisanych zdarzeń była naocznym świadkiem. To zaś przecież było niemożliwe! Więc jednak przekaz ustny poprzez pokolenia? Być może. Tyle że niczego podobnego się raczej nie czyniło, a przynajmniej on o czymś podobnym nie słyszał. I to właśnie było cokolwiek niezwyczajne i zastanawiające.

Dopiero w ustępie dotyczącym wieku XVI wątek jął się rwać, pojawiły się białe plamy, niedomówienia, domysły… A może autor diariusza specjalnie zastosował taki chwyt, aby niby powiedzieć dużo, ale tak naprawdę nie za wiele? Rozmyślnie rozbudzając ciekawość czytelnika? Ale… ale równocześnie opowiadanie stawało się coraz ciekawsze!

I dopiero wtedy lektura wciągnęła młodego człowieka już na dobre.

Z wypiekami na twarzy poznawał dzieje swego rodu aż do czasów już niezbyt odległych, bo do czasów naddziada swego Jana Chrzciciela, żony jego Anny i syna Łukasza, a dokładniej do roku 1650, gdy owdowiała zubożała Anna Białecka zamieszkała w nędznej chałupie na przedmieściu Sandomierza. O czym miał już pewną wiedzę pochodzącą z opowiadań ojca nieboszczyka, który wspominał, iż z potwornej nędzy ród jego znów doszedł do wielkiego bogactwa i o pradziadach wspominał. Niewiele, bo niewiele wspominał, ale jednak cokolwiek. Tak że ich imiona młodemu hrabiemu całkiem obce nie były.

Co się zaś dalej działo, tego niestety Jacques-Pierre się nie dowiedział, ponieważ ktoś wydarł z seksternu kilka kart. Z kolejnej zaś, zachowanej tylko w połowie, bo dół miała urwany, wyczytał, iż ów Mikołaj, przyjąwszy nazwisko Bialecki d’Urgel y d’Osona, ożenił się z niejaką Florine de Louvigny…[7] A to właśnie byli jego rodzice… i to było tyle co sekstern ów zawierał.

Wszystko owo było dziwne, bardzo dziwne – wręcz zdumiewające… A szczególnie intrygujące kto też mógł być autorem owej kroniki. Ponieważ charakter pisma nie należał ani do ojca, ani tym bardziej do matki, Jacques-Pierre stawał się coraz bardziej zdezorientowany i oszołomiony. Bez wątpienia autorem musiał być ktoś, kto jego rodzinę znał od wieków! A to przecie nie było możliwe!…

Naraz coś mu zakołatało w głowie. Uświadomił sobie bowiem, iż w owych zapiskach występuje jeszcze jedno znajome nazwisko: hrabia de Saint-Germain. Zaraz, zaraz… a może oczy go omyliły… czy aby na pewno?… Przerzucił kilka ostatnich kart seksternu… Tak, było tam ono. Czy to jakiś krewny tego, którego przypadkiem spotkał w porcie? To by doprawdy był niezwykły zbieg okoliczności! I jakież by to było… piękne?… Po pięćdziesięciu pięciu latach syn Mikołaja spotyka syna de Saint-Germaina! I… owa rodzina de Saint-Germainów towarzysząc od wieków jego rodzinie skrupulatnie spisuje jej dzieje! Nie… to bez sensu… absolutnie bez sensu… Pokolenie, dwa pokolenia, może jeszcze, ale co najmniej dziesięć pokoleń? I ciągle razem? A ojciec ni razu przecie nie wymienił owego nazwiska.

„Ach! – pomyślał Białecki – zapewne to tylko zbieg okoliczności i nic nadto. Wszak we Francji byli i inni arystokraci mianujący się de Saint-Germainami. Nie, nie! To zapewne nic innego, to tylko zbieżność nazwisk lub tytułów. A ponadto nie byłoby owo możliwe. Tamten hrabia, który znał jego ojca, gdy ten był młodzieńcem musiałby mieć teraz grubo ponad osiemdziesiąt lat, bo tak by wynikało z zapisków, a ten tu wygląda zaledwie na czterdzieści-czterdzieści pięć, więc jeśli już, to jego syn”.

Ale to mu niczego nie wyjaśniało. Tajemnica autora tekstu w seksternie pozostawała nierozwiązana.

Doszedłszy ostatecznie do wniosku, iż nic już więcej nie wymyśli i że nieodzowna będzie rozmowa z tym, który go obdarował zagadkowym diariuszem, widząc, że godzina jest bardzo późna postanowił udać się na spoczynek.

Andrzej Juliusz Sarwa

 

O autorze:

Andrzej Juliusz Sarwa jest pisarzem, poetą, tłumaczem i dziennikarzem. Jego dorobek twórczy to ponad 250 publikacji książkowych (wliczając w to publikacje w antologiach i wydawnictwach zbiorowych) i około 1000 publikacji prasowych obejmuje kilka grup tematycznych. Są to: literatura piękna (poezja i proza), religioznawstwo i teologia ze szczególnym uwzględnieniem zagadnień eschatologicznych, zagadnień dotyczących schizm i herezji, gnozy i demonologii, autorskie przekłady z języków obcych, głównie starożytnych i średniowiecznych tekstów źródłowych historii i religii, poradniki z zakresu zielarstwa i poradniki dotyczące uprawy i wykorzystania roślin krajowych i egzotycznych, teksty dotyczące Sandomierza, tzw. sandomiriana w tym przewodniki turystyczne, oraz literatura popularna. Utwory Andrzeja Sarwy drukowało 30 wydawnictw w 15 miastach i 5 krajach, a były one tłumaczone na: angielski, turecki, rosyjski, ukraiński, hiszpański, niemiecki, francuski, japoński, włoski i czeski.

.

[1]    Szustokor z francuskiego justaucorps i habit à la française – poprzednicy surduta.

[2]    Fular – rodzaj chusty wiązanej pod szyją, poprzednik krawatu.

[3]    Giemza – cienka i znakomicie wyprawiona skóra koźlęca.

[4]    Symbol okultystyczny i masoński.

[5]    Słodkie wino pochodzące z okolicy cypryjskiej Góry Troodos produkowane z lokalnych odmian winogron – Xynisterii i Mavro. Podobno jest to najstarsze wino na świecie. Swoją obecną nazwę uzyskało w roku 1224.

[6]    Sekstern – tu: zeszyt, brulion; format quarto – arkusz papieru złożony na pół i jeszcze raz na pół, co daje cztery kartki, czyli osiem stronic.

[7]    Dzieje Białeckich na tle dziejów XVI, XVII i XVIII-wiecznych opisano w książkach Wieszczba krwawej głowy oraz Cmentarz Świętego Medarda.

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments