Nie pamietam dokładnie, jak w 1988 roku, tuż przed wyjazdem z Polski na emigrację, spędziłem Dzień Wszystkich Świętych. Mogę tylko się domyślać, że tak, jak zazwyczaj pojechałem z Mamą tramwajem na Cmentarz Rakowicki w Krakowie i mijając setki grobów, rozjaśnionych pamięcią bliskich i przypadkowych przechodniów, odwiedziliśmy groby rodzinne, a na koniec daliśmy na “wypominki” i zapaliliśmy znicze w intencji pochowanych na innych cmentarzach, pod figurą przy głównym wejściu na cmentarz.
Dzień Wszystkich Świętych na emigracji jest tylko nieustannym powrotem do Polski. Idąc pustymi alejkami cmentarzy, pozbawionych świateł i znaków pamięci, przypominamy sobie o tłumach, ciągnących na cmentarze z wszystkich stron miasta: tramwajami, autobusami i samochodami, które nie sposób zaparkować w promieniu kilku kilometrów. Wędrujemy przez cmentarz w pośpiechu, bo nie ma w tym dniu święta i zaraz trzeba będzie iść do pracy. Spieszymy się, jak byśmy byli nieśmiertelni.
Blisko trzydzieści lat później powróciliśmy na polskie cmentarze. Odwiedziłem niewielki parafialny cmentarz w Mosinie, gdzie pochowani są moi dziadkowie, a w Dzień Wszystkich Świętych pojechałem, jak przed laty na Cmentarz Rakowicki. Rano i wieczorem, by zobaczyć raz jeszcze, jak światła na grobach rozświetlają nocne niebo nad Krakowem. Łuny nie są już tak mocne, jak przed laty. Nikt nie zapala już migotliwych, wrażliwych na podmuchy wiatru świeczek. Wszyscy przynoszą bezpieczne, osłonięte z wszystkich stron znicze. Głosy księży, czytających na polskich cmentarzach “wypominki” bedą niosły się w tym roku, ponad oceanem, nad puste, pozbawione blasku świateł, torontońskie cmentarze.
.
Aleksander Rybczyński
Fot.: Hanka Kościelska
.