Dla Filipa i Julii.
Byliśmy na krótkich wakacjach w Algonquin Park. Nad jeziorem Kearney. Na tym samym miejscu biwakowym, gdzie rozbiliśmy się przed pięcioma laty. Miejsce było to samo, numer 237, tylko my zmieniliśmy się. Filip wyrósł, ja trochę posiwiałem.
Wieczorem zjedliśmy szybko kolację, zamknęliśmy namiot i pojechaliśmy do leśnego amfiteatru. Po przygotowawczej prelekcji, uczestnicy mieli pojechać słuchać skowytu wilków. Nie wyobrażałem sobie, jak może to wyglądać. Kiedy zobaczyłem wypełniony po brzegi parking i tłumy ludzi, zacząłem zastanawiać się nad sensem podobnego spędu. Ale wszyscy zachowywali się jak podczas wyprawy w głąb puszczy: cicho, ostrożnie i z szacunkiem dla Nieznanego.
Szybko nastał zmierzch i sznur około czterystu samochodów ruszył wzdłuż szosy na drugi koniec największego w Ontario rezerwatu przyrody. Dojechaliśmy na miejsce i kawalkada aut zawróciła, łamiąc się w połowie tak, by ludzie stali po obu stronach szosy. Wygaszono światła, ucichły rozmowy, nie było słychać trzaskania drzwi, ani nawet głosów dzieci. Nagle znaleśliśmy się w ciemności z nieprawdopodobnie rozgwiezdżonym niebem nad nami. Towarzystwo innych stało się niedostrzegalne; można było tylko czuć obecność najbliższych, drogich sercu.
W ciszy rozległo się zawodzenie prowadzącego eskapadę naturalisty, potem dołączyła do niego asystentka, imitując głosy stada. Zlokalizowana wcześniej w pobliżu sfora wilków miała zareagować na to wołanie i odpowiedzieć. Ale zewsząd powracała tylko cisza. Cisza z głębi puszczy i pulsująca światłami gwiazd cisza kosmosu. Przez krótką chwilę pojawił się na niebie przelatujący z zachodu na wschód pasażerski samolot. Trudno uwierzyć, jak głośny wydawał się jego lot.
Przepuszczono czekające na przejazd samochody i po kilku minutach próba nawiązania dialogu została powtórzona. I znowu rozległ się ludzki skowyt, najpierw pojedynczy, potem wzmocniony na dwa głosy. I znowu cisza, żadnego wołania, wycia, tylko cisza. Jedynie oddech stygnących silników. Wilków nie było. A może tylko zignorowały nieudolną imitację instynktownej tęsknoty?
Ktoś zapalił światła, ktoś włączył silnik, ludzie szybko zaczęli wsiadać do samochodów. Filip rozpłakał się, był niepocieszony, że wilki milczały, nie dały znaku, nie pozdrowiły nas.
Ja też byłem rozczarowany. Czego oczekiwaliśmy? Porozumienia z innymi istotami, skazanymi na podobny, bezwzględny los? Potwierdzenia, że nie jesteśmy sami w nieprzeniknionej dżungli życia? Przekonania, że można rozmawiać, posługując się zupełnie innymi kodami i sposobami rozpoznawania świata? Lista oczekiwań była długa, jak długa była kawalkada pielgrzymów.
W milczeniu wracaliśmy na pole biwakowe. Powoli rozjeżdżały się samochody przed nami, i te jadące z tyłu. Byliśmy niemal sami, rozświetlając szosę długimi światłami.
Prawie nie rozmawialiśmy, Filip z trudem powstrzymywał łzy. Zrozumiałem, że stojąc pośrodku szosy, z podniesioną głową, nasłuchując, był rzeczywiście na granicy dwóch światów. Trochę w świecie dziecięcych wyobrażeń, marzeń i naiwnych oczekiwań, a trochę już w świecie młodzieńczej transformacji, w przededniu podejmowania decyzji i ponoszenia odpowiedzialności.
Przed powrotem do namiotu umyliśmy zęby. Zaparkowałem i siedliśmy przy wygaszonym tej nocy ognisku. Spojrzałem raz jeszcze na smutną twarz syna i nie zastanawiając się powiedziałem:
– Jeżeli chcesz, możemy tam wrócić i spróbujemy sami.
Chwilę póśniej jechaliśmy opuszczoną już szosą, w okolice gdzie miało być stado wilków. Zatrzymałem się na poboczu, zgasiłem silnik i światła. Stanęliśmy w ciemności, otoczeni tajemnicą i głębią nad nami.
Pierwszy zaskowytał Filip. Dziecięcym głosem, z głębi dwunastoletnich płuc brzmiał wyjątkowo dojrzale. Jego skowyt był wysoki i donośny. Po chwili dołączyłem z całych sił i piersi. Byłem zaskoczony, jak łatwo mi to przyszło, bałem się bowiem, że nie uda mi się wydobyć z siebie żadnego dzwięku.
Wyliśmy na zmianę. W otchłań pomiędzy światełkami gwiazd. W nieprzeniknioną i mroczną ścianę lasu. Nasz głos rozchodził się daleko, pełen tęsknoty, nadziei i oczekiwania. Skowytałem, cały czas pamiętając, jak trudny rok miałem za sobą i jak wiele bólu pochłoną jeszcze nadchodzące lata. Wydawało się, że tracimy powoli wszystko: nadzieja odchodziła, najbliżsi umierali, życie kulało, ukrywając się w cieniu.
Ale w tej chwili nie byłem sam, stał obok mnie syn i z głębi istnienia nawoływał wilki, nawoływał Opatrzność, nawoływał Boga. Odpowiadała cisza, równie głęboka, jak donośne było nasze skowytanie.
Po kilku minutach zrezygnowaliśmy. Znowu jechaliśmy do obozowiska, rozświetlając reflektorami tylko skrawek świata, który próbowaliśmy zobaczyć, usłyszeć i poznać.
– Wiesz co, już mi nie jest smutno – powiedział Filip.
– Nie powinno Ci być, przynajmniej próbowaliśmy, próbowaliśmy z całych sił.
Następnego dnia siedziałem na brzegu jeziora, Filip kąpał się entuzjastycznie, wznosząc fontanny wody. Obok siedziało kilka kobiet. Rozmawiały.
– Pojechaliśmy wczoraj nasłuchiwać stada wilków. Ale pojechaliśmy na darmo. Dopiero w nocy, siedząc przy ognisku, usłyszeliśmy skowyt. Musiały jednak przyjść, odezwały się same, i były niedaleko…
Uśmiechnąłem się i zachowałem tajemnicę dla siebie.
.
Aleksander Rybczyński
.
O autorze:
Aleksander Rybczyński jest absolwentem historii sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Opublikował ponad dziesięć zbiorów wierszy, w tym debiutancki tomik “Jeszcze żyjemy”, za który otrzymał w 1983 Nagrodę im. Kazimiery Iłłakowiczówny. Zajmuje się także krytyką artystyczną, prozą, publicystyką, dziennikarstwem, fotografią, filmem oraz pracą redakcyjną i wydawniczą. Mieszka w Kanadzie. Strona autorska
Bardzo piękne subtelne opowiadanie.
Dziękuję bardzo za miłe słowa!