Rozmowa odeszła przed przyjściem śmierci. Miałem jedenaście lat, a ojciec rozpoczynał drugą młodość, zanurzając się w życiu zachłannie tak, jakby nie wypełniał nigdy wniosków paszportowych, ani nie musiał uzyskiwać zgody na zmianę miejsca zamieszkania. Żagle “Karolinki” wypełniły marzenia i ambicje, zbyt wielkie i nierealne dla kogoś, kto chciał poznać wszystko i być poetą, idącym aż do końca. Czy ojciec był poetą? Nie, był szalonym naukowcem, który precyzyjne badania kładł na szali równoważonej przez wiarę w cuda. Do dzisiaj pamiętam płonące bibułki, którymi kiedyś owijano pomarańcze, wznoszące się w przestrzeń, jako znak przyszłej nagrody Nobla.
Rozmowa odeszła, a ja chciałem do niej powrócić, rozpocząć ją naprawdę. Pragnienie to towarzyszyło mi przez lata i było tym silniejsze, im bardziej porozumienie okazywało się niemożliwe. Zwykle dyskusję odkładamy na następny dzień, musiałem ją odwlekać na lata coraz dłuższe i coraz bardziej pozbawione znajomych miejsc, wspólnie przemierzanych ulic i śniadań jedzonych w pośpiechu, z dni na dnie, definiujących wspólnotę i wieczność.
Najpierw brakowało wyobraźni i odwagi, później prawda wydawała się zbyt brutalna, by po nią sięgać, a w końcu wyobraźnia przejęła władzę nad rzeczywistością i żadne pytania nie miały już mocy nadziei.
Sens można odbudować, składając kartki wyrwane z poszarpanej kroniki, pełnej przemilczeń i ukrytych faktów. Nie będzie już syntezy, zapisanych dialogów, sekwencji kadrów, tworzących jasny, harmonijny przekaz. Skazani jesteśmy na kilka pamiątek i obrazy, sklejone ze skrawków życia, powracające przez sen i niezawodną pamięć, która ocala to, co błahe, a jednak nieśmiertelne.
Historia mojego ojca, to historia czterech samochodów. Przemykają przez pamięć w sznurze pojazdów mknących codziennie na północ ruchliwą Avenue Road. Trudno uwierzyć, że przetrwały w zgiełku ciężarówek, wysokim tonie przyspieszających motocyklów i banalnym szmerze limuzyn dobrobytu.
Pierwszy to błękitna Simca Aronde, z rejestracją SK 0607. Jej charakterystyczna sylwetka samochodu z lat pięćdziesiątych budziła podziw, wyróżniając się wśród nielicznych pojazdów widocznych na ulicach PRL-u. Model, którym jeździł ojciec powstał w roku mojego urodzenia. Kiedy miałem siedem, a może osiem lat, tata posadził mnie na kolanach i pozwolił kierować. Zdarzyło się to w drodze z Białobrzegów do Błeszna. Doskonale pamiętam wyłożoną okrąglakami szosę i miejsce, zaraz za zakrętem do Radzanowa, gdzie autobusy jeździły kilka razy na dzień, a poza tym prawie nie było ruchu – czasem przemknął tylko wiejski motocyklista na Jawie, albo Junaku. Ojciec stwierdził, że będę dobrym kierowcą, co wprawiło mnie w wielką dumę. Nie wiem dzisiaj, co stało się z Simcą? Pewnie została sprzedana przed wyjazdem ojca do Kopenhagi. Była częścią mojego dzieciństwa i rodziny. Błękitna, jak niebo, jakże odmienne od szarych lakierów pokrywających milicyjne Nysy i Warszawy, których drzwiami trzeba było zawsze mocno trzasnąć, by się prawidłowo zamknęły.
Jest jeszcze jedna anegdota, związana z Simcą. rodzice jechali nią kiedyś z Katowic do Krakowa. Gdzieś w okolicy Olkusza – a zdaje się, że przez Polskę jeździło się wówczas, jak dyliżansem przez dziki Zachód – na szosie pojawiła się grupa kilkunastu wyrostków, którzy zagrodzili przejazd. Ojciec zwolnił, włączył migacz, starając się sprawić wrażenie, że się zatrzymuje. Kiedy dojeżdżał do blokujących drogę mężczyzn, ci rozstąpili się powoli tuż przed maską, a wtedy Simca przyspieszyła i całą mocą minęła napastników. Przez tylną szybę i wsteczne lusterko było jedynie widać wygrażające pięści i chuliganów rzucających kamieniami za znikającym autem.
W grudniu 1969 roku, po śmierci babci wyruszyłem po raz pierwszy na Zachód. Biuro paszportowe wydało paszport dziecku, trzymając matkę, jako zakładniczkę. Według mamy żeglarki, najbezpieczniejsza była podróż drogą morską. Zaokrętowała mnie na statek handlowy o wdzięcznej socrealistycznej nazwie “Jedność robotnicza”. Miałem koję w kabinie z “chiefem”, czyli pierwszym mechanikiem. Pamiętam charakterystyczny, nieco zatęchły zapach, unoszący się pod pokładem statku. Był to zapach przygody, przestrzeni i oczekiwania. Wcześnie rano obudziłem się w porcie w Kopenhadze. Panował jeszcze mrok, chociaż port był już pełen ruchu. Ciemności były także różne od ponurych ciemności, znanych z socjalistycznych miast. Przez bulaj kabiny widziałem ciepłe, obiecujące światło tajemnicy nieznanego świata. Nie pamiętam, jak długo obserwowałem życie portu, w końcu na pokładzie pojawił się ojciec. przyjechał po mnie niewielkim autem NSU Prinz 1000. Samochód był chyba jasno zielony, może wpadający błękit, po dziesiątkach lat nie jestem już pewien takich szczegółów. Zamiast pozostać w Kopenhadze, pojechaliśmy do Niemiec, do Hamburga. Nie było problemu z przekroczeniem granicy bez stosownej wizy w paszporcie. W krajach, uznawanych za kraje wolności patrzono przez palce na podobne komplikacje. NSU Prinz wiózł mnie coraz dalej, ale w miarę przejechanych kilometrów tracił magiczne piękno. Mijaliśmy kolorowe stacje benzynowe: Aral, BP, Esso i schludne, jasno oświetlone sklepy i domy. Ojciec niepewnie trzymał kierownicę, oddalał się od niej, a droga, którą jechał stawała się coraz szersza, nierzeczywista, oddalona od świata oczekiwań i prostych odpowiedzi. Unosiłem się nad nią, jak nad stołem operacyjnym. Wśród pochylonych nad nim chirurgów rozpoznawałem ojca. Trzymał w dłoni skalpel i patrząc w oczy, prosił o milczenie.
Następny etap spotkań z ojcem, związany jest z Volvo Amazone. Po latach tata z lekceważeniem nazywał je “czołgiem” i deklarował, że więcej nie kupi szwedzkiego samochodu. Sam wspominam Volvo z dreszczem emocji: po raz pierwszy byłem w “Egely” – posiadłości z kilkusetletnim dębem, którą ojciec ukochał i uznał za prawdziwy dom i miejsce realizacji wszystkich planów i marzeń. Pod osłoną dębu ojciec wznosił laboratorium, które miało wstrząsnąć światem nauki, pod osłoną dębu, wielkiego, jak “Bartek” chciał ocalić swoje życie i stworzyć miejsce, gdzie rozkiełznana rzeczywistość nie miałaby dostępu. Liście potężnego drzewa pokornie drżały pod podmuchami wiatru znad Północnego Morza, ale nie były dosyć silne, by jak tarcza odeprzeć, zręcznie wymierzane przez życie sztychy. Remontowaliśmy dom i stawialiśmy część, przeznaczoną na naukowe laboratorium. Byłem wtedy poważnie chory i praca nie najlepiej mi służyła. Wysiłek i zmęczenie sprawiał, że nie rozmawialiśmy wiele. Ojciec także nie miał nastroju do poważnych dyskusji z synem. Był pochłonięty realizacją spóźnionych planów, ciężarówką woził materiały budowlane i z pasją używał mechanicznych narzędzi, zagłuszając wątpliwości, uciekając od problemów, w nieskończoność odkładając decyzje i unikając poważnych refleksji. Żyliśmy obok siebie, w niezupełnie tej samej przestrzeni i przypuszczam, że żaden z nas nie wiedział, jak zakończy się ta próba odbudowania rodzinnej więzi, wobec faktów, które wykluczały proste rozwiązania. Uciekałem w miejsca odosobnione, najczęściej do kabiny ciężarówki, gdzie próbowałem rozwiązać sekrety tablicy rozdzielczej. Czasami zostawałem sam w domu. Czułem się niepewnie, patrząc w okna, za którymi nie było nic poza ciemnością i nieznanym. Egely stało niemal na pustkowiu, z dala od farm i innych posesji. Pewnego wieczoru wziałem kluczyki Amazone, zapaliłem silnik i ruszyłem wąską, krętą drogą, uważając, by nie zagubić się w ciemnościach. Padał deszcz, trzymałem mocno kierownicę, naciskałem gaz i miałem wrażenie, że po raz pierwszy sam decyduję o swoim losie. Wycieczka nie była łatwa, parę razy za szybko wszedłem w niespodziewanie ostry zakręt, z trudem ratując się przed zjazdem na pobocze. Powróciłem szczęśliwie, zaparkowałem i chyba nic nie powiedziałem ojcu o swojej samotnej przygodzie. Ciemnozielone Volvo było cichym wspólnikiem tej tajemnicy. Łączył nas ojciec i w milczącym porozumieniu czuliśmy, że w jakiś sposób należymy do siebie: Volvo Amazon, ojciec i syn – wspólnota krwi, benzyny i ciągle przyciągającej się miłości. Po latach, w 2009 roku, pojechałem do Egely jeszcze jeden raz. Nie wiedziałem, że jest to ostatnie spotkanie z ojcem i że dom, który uznał za najbezpieczniejsze miejsce, wzniesiony blisko morza, osłaniany potężnym, magicznym dębem, zostanie sprzedany jeszcze przed jego śmiercią.
Ostatnie samochody ojca widywałem po wywalczeniu paszportów, podczas wypadów z Polski na Zachód, kiedy to zwykle udawało mi się także docierać do zmieniających się miejsc zamieszkania taty. Samochody przestały traktować mnie, jak kogoś bliskiego. Zwykle były Mercedesem o szeroko rozstawionych, wielkich i jasnych reflektorach. Zmieniały się jego modele i na próżno próbowałem słuchać bicia ich cichych silników. Spotkania były z założenia krótkie i niezobowiązujące. Nie udawały się próby zbliżenia z kierownicą, a wszelkie preteksty ojciec bagatelizował, machając ręką i przekonując, że jeszcze będzie lepsza okazja.
Okazji już nie było, tak jak nie było okazji do rozmowy, objęcia się i wspólnego zapłakania nad losem i życiem. Ostatni samochód zmienił właściciela i teraz już wiem, jak zawsze się wie, że jest za późno, a każda chwila była ważna, jak każde słowo, wypowiedziane i zapamiętane.
.
Aleksander Rybczyński
.
Jerzy Antoni Rybczyński
urodzony 1 czerwca 1927, zmarł 7 sierpnia 2016 roku.
To krótkie opowiadanie napisałem, by ocalić chociaż część wspomnień,
które pozostaną ze mną do końca życia.
Zdjęcia;
were – stock.adobe.com
Wolfgang – stock.adobe.com
Mike Mareen – stock.adobe.com
Gaschwald – stock.adobe.com
Archiwum rodzinne
Alik,
Twój tato odszedł jako ostatni z pokolenia naszych rodziców – może to jakieś maleńkie pocieszenie. Pamiętasz – dla babci to zawsze był Jur.
Błękitną simcę doskonale pamiętam; kiedy wracaliście do Katowic Twój tato zawsze schodził wcześniej, by ją nagrzać.
Serdeczne wyrazy współczucia.
Krzysiek
Świetne samochody! Ciekawe jaką kolekcją dysponuje tam – po drugiej stronie. Na pewno da Tobie jeszcze poprowadzić. Wujek Jerzy i babcia Danuta jak dwie krople wody.
Pozdrawiam,
Krzysztof
Piękny, wzruszający tekst. Myślę, że to najlepszy hołd jaki złożył Pan swojemu wspaniałemu Ojcu. A samochody, samochody z tego okresu, piękne, solidne , z charakterem , jak marzenie…